Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mitywne, urywki dawnych djalogów bez najmniejszego sensu i deklamowane bez zrozumienia.
Późno w nocy droga zatętniała rozgłośnym tupotem licznych nóg. Rozległy się śpiewy, śmiechy, nawoływania, okrzyki. Zajaśniały okna nizkich domków, to tu, to tam trzaskały drzwi, ktoś szybko wybiegał na gościniec. To szli po wilji na pasterkę: chłopi z pobliskich wsi, syci, dostatnio ubrani, weseli, trochę podpici, ale dobrze jeszcze trzymający się na nogach, mieszkańcy dalszych wsi, położonych w górach, zahartowani, skromnych wymagań, nieśmiali i mało obyci z ludźmi, wreszcie samotnicy z gór, nieraz nawet zamożni, ale na odludziu zdziczali, żyjący przeważnie samym chlebem, ziemniakami i kapustą, w lichej przyodziewie, nieraz potwornie wykręcone matołki i gardziele, zahukani wśród tłumu i napastowani przez butną młodzież z dolin. Ale nietylko tych dziwaków zaczepiali podochoceni parobcy; znacznie częściej napastowali dziewczęta, zbite w gromadki, a tedy pewne siebie i wcale nie płochliwe. Z tych zaczepek powstawał zgiełk coraz głośniejszy, bujny, wesoły, tak, iż zdawać się mogło, że ludzie nie do kościoła, lecz na zabawę idą.
— Wieś na pasterkę wali! — myślał Zagórski, układając się do snu.
Niekoniec, oczywiście, na tych figlach po drodze. Młodzież rozbawiona nie uspokoi się nawet w kościele. Zacznie się popychanie i szturchanie dziewcząt, chichotanie, piszczenie, wykrzykiwanie wyzwisk różnych ku zgorszeniu starszych. Napróżno kościelny pohukuje na młodzież, napróżno wygraża zagaszajką — nikt na niego nie zwraca uwagi,