Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zaraz idę! W tej chwili!
— Zmarzniesz!
Drzwi od werandy zamknęły się i Zagórski został sam.
Noc zgęstniała, gwiazdy świeciły coraz jaśniej.
Modrzew szumiał tak cudnie, jakby w ekstazie śpiewał jakąś modlitwę. Wiatru niby nie było, ale w górnych rejonach każda gałązeczka drzewa śpiewała swą własną pieśń, wszystkie zaś śpiewały zgodnie.
Zagórski odwrócił się.
Za nim płonęły jasno oświetlone okna jego domu — skromnej, cichej świątyńki, w której za chwilę miał celebrować cudowne, wzruszające misterjum czarownej nocy Bożego Narodzenia.
— Błogosławię! — przemknęło mu przez myśl.
— Dobre usta i pracowite ręce żony, najukochańsze główki i świecące oczątka dzieci, służącej posłuszną wolę. Guzika wierność oddaną, Kici łagodny wdzięk, gołębi słodkie gruchanie i radosne klaskanie w skrzydła, jabłoni łaskawą szczodrość, drzew szum gęsty i melodyjny.

∗                              ∗

Wieczór był trochę hałaśliwy, bo po miasteczku za częli krążyć kolędnicy. Zagórski odprawiał ich bez żadnych ceremonij, raz dlatego, że dzieci się ich bały, a powtóre, ponieważ podochoceni chłopcy ryczeli i beczeli w sposób nic wspólnego ze śpiewem nie mający; kostjumy były niesłychanie pry-