Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ta mała propaganda to niby dowód politycznej żywotności rejenta.
— Nie przyłączę się do nikogo! — odpowiada cierpliwie Zagórski.
— No, to do widzenia, towarzyszu!
— Do widzenia!
— Cześć! — woła pan rejent, a w duchu sobie mówi: — Krypto-endek!
Skoro panie mogą iść na przechadzkę, to Czarna Zośka może też. Więc idzie — ubrana dziwacznie, fantastycznie, jak warjatka, którą też jest. Warjatka, szalona, dlaczego? Któż może wiedzieć? Kto tam w to kiedy wchodził! Wiadomo tyle tylko, że matka Czarnej Zośki, ponoś bardzo ładna dziewczyna, służyła kiedyś w jakimś dworze i z tego dworu, z tej służby pochodzi Czarna Zośka — smagła, mocno zbudowana, z ciemnemi, szalonemi oczami. Biedactwo, służy, myje po domach, najmuje się do różnej roboty, a wciąż myśli o tem, żeby wyjść zamąż. Wszyscy ją znają, wiedzą. Przyjdzie pierwszy lepszy chłopak, powie na śmiech: — Zośka, ożenię się z tobą! — zaraz go do swej izdebki prowadzi, za ostatnie marki posyła po wódkę i kiełbasę — i już jest wesele! A chłopcy się potem śmieją! Czarna Zośka już tak przywykła, że nawet nie płacze. Ubierze się w łachmany pstrokate, włoży na głowę niby kapelusz i znowu idzie na spacer — szukać.
Od strony rynku pojawia się skombinowana figura: Człowiek słaniający się na czterech nogach. Zrazu nie wiadomo, co to takiego, po pewnym czasie widać: Ktoś pędzi cielę. Oczywiście — Duwcio. Popędza opierającą się ofiarę, wreszcie wpycha ją do sieni swego domu.