Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jutro będzie znowu cielęcina na obiad! — myśli z niechęcią Zagórski.
A wtem — coś wesołego!
Gościńcem w dziwnych podskokach, w łamanym tańcu pijackim zatacza się człowiek. Wywija szeroko i zamaszyście rękami, szeroko i ryzykownie przestępuje z nogi na nogę. Ubranie w strzępach, kapelusz ma fantastycznie zwarjowany, stopy w nieprawdopodobnych fragmentach czegoś, co nawet na wspomnienie obuwia nie wygląda, z tyłu zatknięta za pas siekiera. Czerwona, obrzękła gęba straciła już wogóle wszelki kształt, cechuje ją tylko szeroka, czarna linja wąsów, przecinająca ją na dwoje. Strasznie wygląda ten człowiek, miotający się po gościńcu, jak bijący skrzydłami, postrzelony, ciężko ranny ptak. I istotnie — jest ciężko ranny, jest na śmierć skazany i sam wie o tem dobrze — nieuleczalny alkoholik. Ale dopóki żyje — płaci, nikomu nic nie jest winien. Niema pilniejszego i uczciwszego od niego robotnika, pracuje niezmordowanie cały dzień, ale za to wieczór należy do niego; upić się musi. Żyje jak pies? Nie. Jest zupełnie szczęśliwy. Ma wszystko, czego potrzebuje, nikomu niczego nie zazdrości, niczego mu nie żal, cieszy się życiem znacznie częściej, niż drudzy.
Przytoczył się wreszcie pod figurę świętego Jana i snać biorąc ją za człowieka żywego, zaczął bełkotać.
— Jo? Jo jezdem Rościcha. Franek. Mnie tu wszyscy znajom. Jo nikomu nic nie robie. Jezdem grzeczny — Rościcha, Franek. Upiłem się? A popiłem, popiłem — świen-ta prawdo! Ale jo nikomu nic