Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rzami, idą godnie i poważnie, rozmawiając z sobą uprzejmie.
Szybkim krokiem podąża naprzód pan rejent. Spostrzegłszy Zagórskiego kłania się, chce się zatrzymać, nie może się zdecydować, mijając go mruga filuternie prawem okiem, na co Zagórski odpowiada niewyraźnym uśmiechem. Wobec tego pan rejent podchodzi do niego i wita się:
— Jak się macie, towarzyszu!
Zagórski nie jest socjalistą, ale pan rejent należy do P. P. S. i — „pour épater le bourgeoi“ — zawsze to zaznacza.
— Przyjechaliście już, przyjechali?
Zagórski miałby wielki gust odpowiedzieć, że nie, ale — nie może. Więc obwieszcza:
— Przyjechałem!
Rejent zdaje się zgadzać z tem twierdzeniem.
— A widziałem was przed kilku dniami na rynku, jakeście rozmawiali ze starym Bromińskim. Pomyślałem sobie zaraz, żeście widać przyjechali!
Błękitne oczy rejenta uśmiechają się łaskawie.
— I cóż ta słychać? Gadajcież! Byliście na zjeździe?
— Na jakim zjeździe? O niczem nie wiem...
— No, tego tego tego tego tego ten! — zatrajkotał szybko rejent. — W Łodzi był przecie zjazd lewego odłamu partji.
— Rejencie, zrozumiejcież raz, że mnie partje nic nie obchodzą... Tyle razy wam mówiłem!
— Tak? — pyta rejent, zaglądając Zagórskiemu głęboko w oczy. — Ja myślałem, towarzyszu, że się przyłączycie do nas...