Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pogniewała się panna Wanda na Zagórskiego, tak, że na zawsze straciła do niego serce. Zagórski zapytał ją raz, czy wie, skąd pochodzi nazwa psa, a gdy się pokazało, że panna nie wie, opowiedział jej pikantną historję o pięknej księżniczce Chimay i skrzypku cygańskim, nazwiskiem Rigo. Myślał, że panienkę ubawi, ale panna Wanda, jak większość prowincjonalnych piękności, nie potrzebowała żadnych „nauk“ i obraziła się. Tedy ten właśnie Rigo biegnie sobie gościńcem, obszczekiwany zajadle przez wszystkie psy, które go nienawidzą. Za nim panna Wanda, strojna i siejąca bujnemi bokami, przy niej Elza, ze smutną miną zakochanej szwaczki wiedeńskiej, drepcząca jak kura.
Nadchodzi czas promenady.
Wiecznie w tę samą stronę, ku klasztorowi, bo tam sucho, nie patrząc już nawet ani na góry, ani na pola, znane, nudne, obrzydłe, z głowami spuszczonemi na dół, wychodzą mieszkańcy miasteczka użyć dla hygjeny trochę ruchu i powietrza. Siejąc wydatnie idą panie prowincjonalne, gnąc się w trawersach i ukłonach, wymijają błoto, wdzięcznie unoszą sukienki i na tym wiejskim gościńcu są tak urocze i pełne szyku, jak na promenadzie w Kołomyi lub Brodach. Z miną łaskawie uśmiechniętego Cezara, wygolony, starannie ubrany, kroczy pan radca, niezrównanie uprzejmy, a tak grzeczny, jak gdyby nie było ani wielkiej wojny, ani rewolucji. Człapiąc olbrzymiemi kaloszami, czerwony, uśmiechnięty dobrotliwie a nieśmiało, wali w stronę klasztoru ogromny ksiądz wikary. Znowu kilku inteligentów. Czarni, dostojni, w futrach, z podniesionemi wysoko kołnie-