Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Za to jest nowa rozrywka: Z chederu idą dzieci żydowskie. Zbite w gromadkę, trzymając się mocno za ręce, drepce kilkanaścioro żydziąt, spłoszonych, nieśmiałych. Z za płotu wypada nagle malutki Maślaczek i sam jeden rozpoczyna gwałtowną ofensywę na żydowski legjon. Z pasją rzuca kamieniami, grudami ziemi, śniegiem. Za każdym takim „strzałem“ cała żydowska gromadka podrywa się i pierzcha, oglądając się tchórzliwie za siebie, wreszcie zmyka cwałem.
Po raz może pięćdziesiąty w jednym i tym samym dniu sunie do miasta majestatycznie Palpieron, czcigodny i poczciwy gulon, z zawodu szewc, z zamiłowania furman, a między innemi także i radny miasta. Szewstwem się już nie trudni, partolą zamiast niego buty na jarmarki trzej synowie, on zaś, w kożuchu, butach z cholewami i czapie albo pozieleniałym ze starości meloniku, z czerwoną gębą i fjoletowym nosem, godzinami wystaje w pobliżu narożnych szynków, czekając na pasażera albo sposobność wypicia. Chłop dobry, filozof, zawsze się ironicznie uśmiecha, z niczego sobie nic nie robi i na wszystko odpowiada: pal pieron!
Sztywnym krokiem, szeroko rozstawiając nogi, wypinając brzuszek i ze srogiem obliczem, pełnem namaszczenia, dąży ku domowi z sądu pan Romaniszyn. Siedemnaście lat już chodzi tak z domu do sądu i z sądu do domu pan Romaniszyn, punktualnie, regularnie i zawsze temi samemi ulicami.
Znowu zgiełk w psiej gromadzie. Elastycznie, w drobnych podskokach biegnie gościńcem dumny, biały, rasowy chart o cienkiej, wydłużonej mordzie i długiej, gęstej sierści. Nazywa się Rigo. O tego psa