Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Idzie powoli, zmęczony, a na drążkach niesie kilkanaście kiełbas do wędzenia. Ludziom to nic, ale psy uważają takie zapowietrzenie ich dzielnicy za bezczelną prowokację. Zrywa się powszechne ujadanie, widać nawet coś w rodzaju agitacji. Pewien czarny kundys w białe łaty, znany zresztą powszechnie jako ostatni tchórz, szczeka najzajadlej i oblatuje z pyskiem wszystkie podwórza. Najwidoczniej agituje. Bez powodzenia. Rzeźnik znika — psy też.
Przez jakiś czas jest zupełnie pusto. Biały dzień, a na gościńcu ani żywej duszy. Po lewej stronie widać narożne domy rynku, po prawej gościniec pnie się zlekka w górę między wierzbami czerwono-brunatnemi na granatowem tle gór. I tylko wicher wyje tak, że w konarach drzew gra coś nakształt trąb.
Gromadkami wracają ze szkoły dzieci. Nie śpieszą się bardzo, przeciwnie, zbytkują po drodze. Ot, gościńcem wlecze się dziaduś ubogi. A że to kraj twardy, bezlitosny i na biednych wcale nie łaskawy, więc dziadusie bywają tu opryskliwi, źli, warkliwi i skorzy do zmacania kości kijem. Wiedzą o tem dzieci, dziadusiów się boją. Wszak-ci tu gadka mówi, że jeden dziaduś wziął dziewczynkę niby na służbę do siebie, zaprowadził ją do lasu i nożów jej w oczy nawbijał. Więc tu i ówdzie z gromadki kamień gwizdnie, szczute pocichu psy następują na pięty dziadom, którzy się opędzają od nich koszturami i głośno łają dzieci, wygrażając im czarami i urokami. I dzieci przelęknione uciekają, bo a nuż dziaduś chleb w kamień zamieni lub odmieni krowie mleko, tak, że krew będzie dawała! Zwykle odprawia się go delikatnie ceremonjalnem: — Niech Pan Bóg opatrzy!