Strona:Jerzy Bandrowski - Rajski ptak.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czorem na powarce, posłała Bronisię po śledzia za dziesięć groszy.
Płakała Kryńka spowodu tej wymówki ojca, ale wszedłszy w siebie, nie mogła nie przyznać mu racji. Istotnie, od przybycia poety coś się w niej zmieniło.
Przedewszystkiem — mowa! Poeta mówił przeważnie bardzo grzecznie, to się rozumie, ale mówił też bardzo ładnie. Słowa brzmiały w jego ustach dźwięcznie, melodyjnie, śpiewnie. Samych słów z przyjemnością się słuchało, nie myśląc nawet, co znaczą. Były słowa jak kwiaty, były słowa jak gwiazdy, jak pocałunki, jak uśmiechy — wszystko polskie słowa, zrozumiałe, tylko, że pierwszy raz słyszane, przylatujące niespodzianie, zdumiewające, łaskocące w uszy, wywołujące mimowolny uśmiech na usta... Nikt tu nigdy takich słów nie używał. To był naprawdę piękny język polski, język, którego słuchało się z podziwem, radością i rozrzewnieniem.
Młodzi ludzie na wsi nie traktują młodych kobiet zbyt salonowo, zwłaszcza w gościńcu, kiedy sobie podpiją. Kryńka nie miała na co narzekać, nie krzywdzono jej, nie była przyzwyczajona do żadnych Wersalów, dopiero ten młody pan pokazał jej, jak można być uprzejmym dla kobiety. Była to ta giętka, niemal zawodowa uprzejmość, która ukłonu, uśmiechu, komplementu i pieszczotliwie schlebiającego tonu używa bieżnie, jak zdawkowej monety, dla formy, dla sztuki, bez