Strona:Jerzy Bandrowski - Rajski ptak.djvu/185

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Niech pan siada. Niech pan siada, bardzo proszę. Kawy się pan napije?
— Jeśli pan ma — czarną?
— Ależ proszę, w tej chwili będzie. Ja tu mam swoją własną restaurację, niczyjej łaski nie potrzebuję. Widzi pan?
Cicho pyknął błękitny płomień maszynki spirytusowej, koło której starszy pan krzątał się może więcej, niż było trzeba, z pewnym niepokojem przyglądając się gościowi.
Polata wyglądał źle, tak źle, że aż nieprzyjemnie. Twarz miał obrzękłą, gęste, czarne włosy zlepione, usta spierzchłe, pogardliwym grymasem w kątach, jak dwa przecinki, opuszczone ku dołowi, między oczami dwie pionowe zmarszczki.
— Z pewnością pił, bumblował — myślał pan Piekarski, zerkając zboku na swego młodego przyjaciela — No, i podróż, zmęczony pewnie. Ale musiało mu się też coś tam stać, bo chmurny bardzo.
Poeta „posłyszał“ snać (to się zdarza!) myśl starego człowieka, bo naraz rzekł:
— Wyobrażenia pan nie ma, jakie ja tam historje przeżyłem.
— Zabawne?
— Cholerne! — bryznął Polata — Coś tak głupiego, że wszelkie wyobrażenie przechodzi! Co za świat! Co za ludzie!
Pohamował się.
— Nie! — sprostował — Świat jest piękny i ludzie nie są źli, ale żyją w jakimś tumanie idjo-