Strona:Jerzy Bandrowski - Rajski ptak.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Co to znaczy?
— Święty Gaj! No, dowidzenia ci, a ja pójdę trochę do parku.
Rozstawszy się z córeczką, pan Piekarski skręcił wbok poza Zakładem i — korzystając z udzielonego mu raz na zawsze pozwolenia — poszedł przed siebie szerokiemi alejami potężnych, starych drzew, dziś jeszcze bezlistnych, lecz rokujących piękny cień i chłód na czas upałów.
Na końcu parku, położonego na wzniesieniu gruntu, znajdowała się altana-trybuna na podmurowaniu, niedaleko boiska sportowego. Starszy pan wszedł powoli po drewnianych schodkach do altany, usiadł, mimo wiatru bez trudu i marnotrawstwa skręcił sobie papierosa, osadził go dokładnie w cygarniczce, zapalił i spojrzał przed siebie w przestrzeń.
Tak, w przestrzeń, bo z wysokiej altany widok rozciągał się daleki i szeroki, jak z wieży strażniczej.
Był to dalszy ciąg widnej z okna pokoiku pana Piekarskiego misy, kawał kraju spory, ale jeszcze nie zielony, lecz szary, jak z zastygłej lawy lub szarego nefrytu. Tuż po prawej stronie i dalej, w głąb, ale już grupami, nie w dwóch szeregach wzdłuż ulicy, wśród szerokiej szarzyzny pól ornych, czerwieniły się dachy domów wciąż jeszcze Różewa, bardziej już w pola wysunięte, od centrum wioski oderwane, oddzielone. Grunt był tu tak falisty, iż patrzącemu nań mogło się zdawać,