Strona:Jerzy Bandrowski - Rajski ptak.djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dawno stoczony przez robaki, lecz wciąż żywy — gdy on, morderca, po świecie białym chodząc, w słońcu i świetności nieba błękitnego wśród zieleni łąk i lasów, wśród żywych ludzi — trupem był nieczującym, niewidzącym, niesłyszącym nic, niezdolnym do życia, ani do wydania ostatniego, cuchnącego tchnienia.
I wtedy, niewiadomo kiedy, jak i dlaczego, zahuczało mu znowu nad głową słowo „Bóg“. Zahuczało potężnie gromem czerwonym, trzasnęło go prosto w serce, a on ujrzał się potępieńcem samotnym i nagim na bezkresnej, zimnej pustyni, ściganym przez wicher z deszczem i burzą. Huragan pędził go naprzód wciąż w noc, w dzikie, nagie skały, wśród których potykał się wciąż na kamieniach i ranił stopy, i między głazy, wśród których, prócz niewypowiedzianej trwogi, nie było nic.
Na tej pustyni, wśród tych skał i głazów osiadł, na niej przebywał, nagi, głodny, wśród dzikich, zimnych, twardych i niemych kamieni. I nie było tam dla niego ani ognia ani wody.
Widywał całe korowody cieni ludzkich, widział mijające go dnie i noce i pory roku, widział cierpienia i radości ludzkie, ale już wszystko było mu obojętne. Z tego, co go mijało, nie uśmiechało mu się nic.
Tylko burze czarne sypały się na jego głowę coraz potężniej, wyzywając go na sprawę jednem jedynem, wielkiem, świętem słowem.