Strona:Jerzy Bandrowski - Rajski ptak.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

interesy zdał na łaskę Opatrzności, straciłbym ostatnie portki.
Ale echo gromu odzywało się wciąż i wciąż i coraz silniej. Oberżysta wzruszał ramionami i mówił:
— Przyjdź. Wiem, co zrobiłem. Wiem, że jeśli jesteś, jestem przed Tobą odpowiedzialny. Przyjdź — a wtedy wstanę i powiem Ci: Bądź wola Twoja, jak była w tem, co popełniłem. Karz — i nie wódź nas na pokuszenie.
I żył pan Brat spokojnie dalej, nazewnątrz uśmiechnięty, pogodny, lecz z duszą coraz bardziej ponurą, zimną i krzepnącą. Bardzo kochał dzieci i one spoczątku kochały go bardzo, lecz w miarę jak dorastały, odchodziły od niego, odtrącane mimowoli przez tragiczny chłód, jaki z jego duszy wiał, a skutkiem tego znów on stawał się coraz zimniejszy i zimniejszy, aż zaczął stygnąć jak trup.
Wtedy zaczął pić, ponuro, na śmierć, beznadziejnie, z rozpaczą w sercu. Pił, aby żyć, bo już chęci do życia nie miał. Nie wierząc, modlił się o śmierć. Zaczynał żyć dopiero wówczas, gdy zmorzony wódką, zapadał w bezprzytomność. Czuł się trupem, czuł, że nie żyje, do tego stopnia, iż niestraszny mu już był tamten trup skrwawiony — trup zamordowanego podstępnie starszego brata. Tamten trup żył, żył wciąż i czuł i myślał. Żył jego krwią, jego czuciem, jego wszystkiemi myślami — gdzieś — w mogile ciemnej,