Strona:Jerzy Bandrowski - Rajski ptak.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ludzie poważnieli, cichli, zaczynali podstępnie wypytywać. A wtenczas pan Brat wybuchał śmiechem i mówił: — Świnię zabiłem! — i wszyscy śmiali się z tego dowcipu, a czart z nimi też. Ale nie wiedzieli, że nieraz za tem słowem — „Zabiłem!“ — już-już czaiło się jedno ostatnie słowo, że już nieraz uchylały się przed niem drzwi, mające je wypuścić z otchłani czarnej na świat Boży, i że w ostatniej chwili dopiero szynkarz skręcał mu kark, znowu w ten sposób powtarzał swą zbrodnię — ile, ile razy! — i znowu spadał na samo dno nędzy i utrapienia.
Był duchem mocny. Zrobił — to zrobił. Przeklął się za to i skarał sam. O miłosierdzie ani przebaczenie nie żebrał. Postawił na swojem, zrobił, co był postanowił, używał owoców swej zbrodni, jak tego pragnął. Czasem błysnęło mu w głowie słowo „Bóg!“, czasem odzywało się echem gromu dalekiego w duszy. Nie bał się. Podnosił wówczas głowę i mówił spokojnie:
— Wiem. Przyjdź — sądź. Czekam.
I pewny był, że Sędzia odchodził, nic nie sprawiwszy. Życie rozwijało się dalej, szczęśliwie niby i bez klęsk, świadczyło, że jednak ze skrwawionego ziarna może wyróść chleb smaczny i zdrowy, wszystko było dobrze, Bóg — do niczego nie był potrzebny.
— Może jest — mawiał oberżysta — ale ja o Nim nic nie wiem. Zato wiem, że gdybym swoje