Strona:Jerzy Bandrowski - Rajski ptak.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niedzieli w odwiedziny do sąsiednich wiosek. Jak wielka, wsadzona w misę kosmata łapa, przelewała się przez jej brzegi część parku zakładowego; tu zarosła gąszczem drzew, jeszcze bezlistnych, lecz wśród których widniały na plamach zieleni sosen białe pnie brzóz. Nad tem wszystkiem lśniącemi, ciepłemi falami chwiało się powietrze, nasiąkłe delikatnym, młodym blaskiem marcowego słońca i czystego, szafirowego nieba.
— Widok miałby charakter jesienny, gdyby ten blask powietrza nie wywoływał wizji wiosny — rzekł pan Piekarski — Napróżno drzewa grożą rózgami bezlistnych gałęzi. Widzi się je już obsypane jasną zielenią.
— Widoki Wielkopolski są w wysokim stopniu muzykalne! — zauważył Polata — Mają wyraźny rytm szerokiego, symfonicznego „Largo maestoso“, równocześnie zaś — zauważył pan to? — ich równinna rozlewność nie jest ani monotonna, ani smutna, ani nudna.
— A czem pan to tłumaczy? — zapytał emeryt.
— Inteligencją! — odpowiedział poeta.
— Nie rozumiem! — zdziwił się emeryt.
— Widział pan stepy?
— Tak. „Pusztę“ węgierską... „Pampasy“ w Stanach...
— Niech będzie Puszta... W Ameryce nie byłem, ale znam Pusztę i stepy w Rosji. Są smutne, melancholijne, bo nie czuje się w nich duszy