Strona:Jerzy Bandrowski - Rajski ptak.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

córeczka może się w nim wychowywać i kształcić, jak się jej należy.
— Grzesznik jestem, więc Pan Bóg mnie i karał i ciężko doświadczał, ale przecie ma nade mną jakieś zmiłowanie — i to wielkie — skoro mnie na dziecku nie karze.
Skromnie, ale nie bez dumy, wchodził w szeroką aleję wjazdową. Nie bez dumy, bo przecie tu mieszkała jego córeczka. Szedł powoli, aby doczekać, kiedy z pałacu wysypie się rój mniejszych i większych panienek z nauczycielkami i Siostrami. Miał w tem swój plan.
Wysypała się ruchliwa, młoda gromadka i pobiegła ku bieluśkiej oficynie, w której mieściła się kaplica. I otóż — w tem był „plan“ pana Piekarskiego! — od gromadki oderwała się drobna, smukła sylwetka i zaczęła iść ku niemu.
To szła przeciw niemu Kasieńka, aby się przywitać. A ojcu było miło, że ona wychodzi naprzeciw niego, że on widzi, jak jej najukochańsza, najmilsza twarzyczka do niego się zbliża, jak mu się uśmiecha, on zaś może pocałować ją — lekko, lekkusieńko! — w gładkie, śniade liczko i przywitać się z nią osobno, nie przy ludziach w tłumie, nie wzrokiem tylko, i że może zamienić z nią jakieś słówko. Oczywiście, powiedzieć jej tego nie chce, byłoby go wstyd, więc manewruje, żeby tak „wypadło“. I rad jest, gdy mu się uda, jak dziś.
Kaplica jest biała, jasna, z kolorowemi obrazami świętych. Na ołtarzu żywe kwiaty z cieplar-