Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/239

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 233 —

— Albośmy to jacy-tacy jacy-tacy...
I o sklepienie arki triumfalnej trzasnęło nagle zadzierzyście i zaczepnie:
— chłopcy Krako-wiacy, chłopcy Krakowiacy!
Obeszli plac i wpadli w Avenue Victor Hugo, łomocąc w ulicy mazurskim rytmem naszych pieśni.
Był to jak jakiś błękitny sen, jak halucynacja. Zdawało mi się, że coś wstrząsnęło mną i powietrzem paryskiem. Coś jak płomień błysnęło dokoła mnie i w mojej duszy. I naraz przemknęło mi przez myśl nasze bosko-lekkomyślne, lecz tak dziecinne, tak zdrowe i błogosławione:
— E! Pan Bóg łaskaw na Mazury! Jakoś to będzie!
I jakby mi kamień spadł z serca.

Czasami chodziłem do pałacu Dufayel’a na Polach Elizejskich, na śniadanie do klubu dziennikarzy międzynarodowych. Spotykałem tam swoich kolegów polskich, ale równocześnie starałem się zapoznać z dziennikarzami innych narodowości, przedewszystkiem zaś z Japończykami, co mi się też dzięki p. Sodze udało. Ja osobiście żywiłem wówczas jeszcze wielki szacunek dla Kongresu pokojowego i wierzyłem weń niezłomnie, więc zdziwiłem się bardzo, widząc, jak żartobliwie i uszczypliwie Japończycy wyrażają się o nim, jak niepoważnie go traktują. Oni dalecy byli od mojej wiary i optymizmu i przedstawiali mi kongres jako jedną wielką giełdę.
Do dziennikarzy chodziłem też dlatego, aby zasięgnąć języka w sprawie polsko-czeskiego zatargu, o którym słyszałem już w Londynie. Wyznaję, że byłem tem wszystkiem niezmiernie przykro dotknięty.