Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/238

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 232 —

jakąby ona powinna być. Żołnierze z ludzi wojny zmieniali się w wojujących i myślących obywateli, świadomych swej prawdy i swego ideału.
A tymczasem magazynowali „na wszelki wypadek“ tytoń, bieliznę...
— W kraju tego niema. Przyda się każda koszula...
A tu znów ten Gdańsk! Ten Lloyd Georges! Ten Śląsk i przeklęty zatarg z Czechami!
Szarpało to ludźmi. Znowu niecierpliwili się, zaczynali urągać...
Nadchodziła wiosna. Zazieleniły się Pola Elizejskie i szerokie aleje, rozkwitło jasne słońce wiosenne, poweselało niebo. Paryż zrobił się tak cudny, że wreszcie i ja nie wytrzymałem. Wyrwałem się z klubu, zacząłem unikać kolegów. Zachciało mi się włóczęgi po bulwarach, ogrodach, zbrzydła mi, zmęczyła mnie troska szara. Uciekałem od polityki i godzinami całemi przesiadywałem w małych kawiarenkach, gapiąc się na ludzi i przeklinając ten świat, na którym zamiast pisać wiersze choćby o wiośnie, trzeba wciąż myśleć o wojnie.
— Czy też oni posłali co pod Lwów? A co z tym Śląskiem będzie? Dlaczego nie założą w kraju fabryki amunicji?
Do djabła, czy każdy z nas ma być ministrem wojny?
Jednego dnia, włócząc się tak między śliczną, biało-srebrną na tle błękitnego nieba arką triumfalną na Placu Gwiazdy i drugą takąż samą na Placu Karuzelu, zapomniałem się i machinalnie skierowałem się ku naszemu klubowi. Wtem z Alei Lasku Bulońskiego wyrwała się nasza orkiestra wojskowa i co siły huknęła w trąby srebrne: