Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 214 —

całą Azję, w jesieni 1918 r. stanąłem wreszcie nad Oceanem Spokojnym, skąd jako kurjer dyplomatyczny wyjechałem do Paryża z zadaniem poinformowania odnośnych czynników polskich o położeniu kilkunastu tysięcy ochotnika polskiego, zgromadzonego w dywizji syberyjskiej, a wydanego na łaskę i niełaskę komendy francuskiej.
Dzięki staraniom przedstawicielstwa polskiego w Londynie bez trudu otrzymałem wizę angielską i francuską, (polską oczywiście też) i wybrałem się do Paryża.
Na statku, który miał nas przewieźć przez La Manche, nikt, prócz mnie, nie kładł się i nie rozbierał. Obawiono się — i nie bez racji zresztą — niewyłowionych jeszcze min pływających. Istotnie, śmierć mogła nas spotkać każdej chwili, zaś w dodatku noc była bardzo ciemna i zimna, morze niespokojne, chuchające mroźnemi tumanami. W razie nieszczęśliwego wypadku szanse ratunku były bardzo małe. Z drugiej strony jednak siedzieć przez całą noc, z minuty na minutę spodziewając się śmierci, myśleć wciąż o tem i widzieć się w wyobraźni walczącym z falami i niewiadomego użycia pasem ratunkowym, to przecie musi być tak męczące, że od tego osiwieć można. To też ja wcale się tak męczyć nie chciałem. Kazałem sobie przynieść do kabiny butelkę wina, wypiłem z wielkim gustem, a potem rozebrałem się i położyłem się do łóżka. Zbudziłem się dopiero w Hawrze, u brzegów Francji.
Nie mogę powiedzieć, aby życie portowe w Hawrze było w owych czasach bardzo ożywione. Na zachodzie, na tle buro-perłowego nieba i morza widniała sylwetka jakiegoś krążownika, w porcie, prócz naszego statku,