Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/221

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 215 —

nie było żadnego. Przy brzegu kołysało się parę łodzi rybackich, w pustej przystani nie widziało się nikogo prócz paru niepozornych żandarmów i urzędników celnych. Nie było to wszystko bynajmniej imponujące, przeciwnie, przedstawiało się żałośnie i smętnie.
A mimo wszystko czułem się tu właśnie w domu. Ten poranek nie był żadnym fajerwerkiem pysznego słońca lecz sennym porankiem ludzi, budzących się do pracy. Dokoła statku nie kręciły się żadne golasy, wrzeszczące, udające ryby i nurkujące w morzu za pieniążkami, żandarmi i urzędnicy byli niewyspani a przeto małomówni i po ludzku bez humoru. Rewizji papierów i rzeczy dokonywano w specjalnie na ten cel zbudowanem sicie z kabinek i oszalowanych gabinecików, ale nie szykanowano ludzi. Bardzo doświadczeni i rutynowani ajenci zaglądali tylko przeciągle przyjezdnym w oczy i już wiedzieli, kogo mają przed sobą. Karetka, która mnie wiozła przez cichy i senny Hawre na dworzec, była jak z noweli Maupassanta, dorożkarz — z humorystycznego pisma paryskiego, właścicielka bufetu w arcyskromnej restauracji kolejowej — z powieści Zoli — wszyscy znajomi i wszystko znajome, co w rezultacie daje miłe uczucie pewności siebie i bezpieczeństwa.
O czwartej po południu byłem w Paryżu i natychmiast udałem się do Komitetu Narodowego. Sień była pełna żołnierzy ordynansowych, t. zw. po francusku „plantonów’. Kazałem się zameldować p. prezesowi Dmowskiemu. Nie przyjął mnie, odpowiedział przez „plantona”, że teraz odpoczywa. Wysłałem plantona jeszcze raz. Kazał mi przyjść o szóstej.
Wyszedłem z przekonaniem, że polska dywizja na Syberji nikogo w Komitecie Narodowym obchodzić nie