Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/202

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 196 —

a przytem — taki zimny wiatr dmucha! Zaś ja stoję na pokładzie i nie bez tkliwości, czy uczucia jakiejś wdzięczności patrzę na „Jokohama-Maru“ i powiewającą nad nią białą flagę z wielkiem, okrągłem, czerwonem słońcem. Tyle razy na łodzi motorowej czy na bogato malowanym „sampanie“ odbijałem od słonych, czarnych boków tego statku, wzdłuż którego na białej wstędze biegły dwa czerwone pasy — znak „Nippon Juzen Kaisza“ — a kiedy późną nocą znużony i pewny spoczynku wracałem, opryskiwany ciepłemi kroplami przez wiosła zbyt energicznych, nagich wioślarzy, wiedziałem, że jadę — do domu. Na pokładzie czekał mnie mój leżak, zasłany starannie miękkiemi kocami przez kabinowego „boy’a“. Śniady „barkeeper“ z pięknym rozdziałem na głowie, elegancki, w nowym białym kostjumie, bez słowa przynosił „whisky-soda“, zjawiając się jak duch na półgłosem wypowiedziane „boy! mo-ippai!“ („Chłopcze, jeszcze raz!“) lub pochyliwszy się nade mną i spytawszy z dyskretnym uśmiechem „finished?“, zabierał szklankę, poprawiał mi poduszkę pod głową i znikał z cichem, „kombanwa, sir!“ („dobranoc panu!“). A ja, słuchając szumu fal, rozmyślałem: — Jeszcze czternaście dni do Port-Saidu, potem już tylko czternaście dni do Londynu, potem — Paryż, załatwię interesy i pojadę do domu — jak warjat, jak warjat! I jak to będzie? Bogumin, swoi ludzie, może kto znajomy... Kraków... swoje wojsko na odwachu... Przejdę umyślnie, ukłonię się straży... Hejnał... A potem dalej, dalej, na wschód... Zimnawoda-Rudno... Czy ja nie będę płakał? Co to będzie tam, skoro już tu coś mnie za gardło chwyta i dusi... I zapadałem naraz jak w czarną przepaść, z której wyrywało mnie chrapliwie wymówione słowo „washing“,