Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 124 —

— Sajonara! Sajonara! — słychać z przystani i ze statku.
— Sajonara! — rozlega się bezustannie.
Statek powoli odsuwa się od lądu. Prawie niedostrzeżenie Jokohama zapada się. Słychać dzwonek na statku.
Ruszyliśmy — 18 grudnia 1918 r.
Nadbrzeżny bulwar z kamiennemi hotelami w europejskim stylu rysował się twardą linją.
W złoto-różowawem powietrzu nad lśniąco-turkusową wodą pojawiły się wrzeszczące, białe mewy. Przed nami znowu zamigotały srebrne, słoneczne plamy na wodzie, żarzyło się morze swym pysznym blaskiem.
Młodym chłopcem będąc, marzyłem o tem, aby zostać marynarzem, mimo, że nie wiedziałem ani co to morze, ani co to marynarz. Ale marzenia te musiały mieć jakieś uzasadnienie głębsze niż reminiscencje z książek. Szczerze mówiąc: na morzu czułem się zupełnie szczęśliwy. Nie choruję nigdy, a jeśli czego brakowało mi do szczęścia, to tylko zajęcia. Ilekroć zawijaliśmy po drodze do portu, ogarniał mnie jakiś niepokój, zmieniający się poprostu w lęk. Po trzecim gongu, kiedy dzwonek na statku oznajmiał, iż już płyniemy — niepokój ten znikał natychmiast, zmieniając się w niewypowiedzianie błogą pogodę. Nie pamiętam, abym się na statku kiedykolwiek zirytował, abym wstał zły lub podrażniony. Brakowało mi tylko moich książek i w drugiej połowie podróży naprawdę życzliwego człowieka — a i to może nie, bo między tymi, z którymi jechałem do Londynu, miałem i życzliwych i interesujących znajomych, a tylko męczyła nas zanadto rozmowa w obcym języku.