Strona:Jerzy Bandrowski - Pielgrzymi.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i wyglądał, jakby coś obmyślał. Helenka polubiła go. Traktował ją poprostu, czasem nawet odrobinkę z góry, jednakże czuła, że mu może wszystko powiedzieć.
Wieczorami napadała Buchajłę czasem tęsknota i wówczas dobywał z kuferka harmonijkę ustną i wygrywał na niej „krakowiaki", wyśpiewując aktualne kuplety. Grał czysto, bujnie, z temperamentem i z uczuciem, i istotnie kiedy w mrocznym „wspólnym pokoju" rozlegały się skoczne, wesołe tony, wszystkim jakoś jaśniej robiło się na duszy. Nawet Helenka podnosiła głowę, słuchała uśmiechnięta i szeptała:
— Dobrze gra!
Słaby był ton małego i prymitywnego instrumentu, a przecież zdawało się w owych chwilach, że tryska z niego czerwono-złoto-granatowa tęcza. I jakby słychać było trzaskanie w podkówki i szum nakrochmalonych spódnic i majaczyły wygnańcom w oczach kraśne wstążki dziewcząt i okolice ukochane a niezmiernie dalekie, takie piękne, takie najpiękniejsze na świecie...
Tuż pod oknami, na werandzie, na kilku garściach słomy, wysypanej z sienników, spały biedne, głodne i wiecznie marznące psy wygnańców, przeważnie takież, jak i wygnańcy, przybłędy niewiadomego pochodzenia. Gdy Buchajło wygrywał i wyśpiewywał swe krakowiaki, psy zrywały się i wyły ponuro.
Raz Zaucha czytał w swoim pokoju. Helenka była u państwa Skowrońskich, a we wspólnym pokoju, mrocznym i zimnym, na łóżku, pod oknem, na którego szybach połyskiwał szron, siedział Buchajło i dumał. Dumał, chwilę, wreszcie przytknął do ust harmonijkę i pocichutku zagrał — capstrzyk austrjacki. Wolne, ledwie wychuchane, jakby ogromnie dalekie dźwięki, żałośnie popłynęły ciszą. A naraz Buchajło urwał i ciężko, głośno westchnął:
— Nasss-ypali piasku, bodaj was cholera za-