Strona:Jerzy Bandrowski - Osaczona i inne nowele.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Uśmiechnęła się i podeszła ku mnie.
— Pan się boi. Dobrze. Ja odchodzę, ale...
Podniosłem naraz obie ręce i zasłoniłem twarz jakby przed uderzeniem.
I w tej chwili zniknął mi z oczu mój pokoik ozdobiony pękami czerwonych kwiatów i znowu gaje dziwne, tajemnicze wynurzyły się z mgły, chłodem dyszące i oczekujące a drżeniem pierw szych promieni słonecznych.
Ale mała, smukła panienka nie odeszła, jak przez złoty obłok widziałem, że zbliża się ku mnie.
— Nie widzi pan, nie ma siły! — mówiła.
— Chce pan, bym panu otworzyła oczy?
Cofnąłem się a lękiem niewyraźnego, bolesnego przeczucia jakiegoś cierpienia.
— Nie! Nie chcę! Nie chcę!
Stanęła tuż przy mnie i zarzuciła mi ręce na szyję.
Ktoś przytknął do moich warg ognistą różę.
I z przenikliwym krzykiem wyrwał się z gąszcza ptak złoty. Płatki bieluchne, rosą świecące niósł na złotej chmurze swych skrzydeł a piersią rubinową orał po cierniach, któremi przebiegłe drzewa usidlić go chciały. Ciężko biły mgłę ranną szerokie skrzydła a z piersi wielkiemi kroplami sączyła się na białe kwiaty krew. Ptak zatoczył parę kręgów w powietrzu i pomknął przed siebie, kwiląc żałośnie...
Coraz ciszej i ciszej...