Strona:Jerzy Bandrowski - Osaczona i inne nowele.djvu/208

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Kiedy otworzyłem oczy, ujrzałem, że jestem sam.
I zdawało mi się, jakby powietrze drżało jeszcze jakimś żałosnym jękiem.
Może to ja krzyczałem?
Na rżyskach drżała srebrna pajęczyna, lipa zaczęła już zasypywać ziemię złotymi dukatami, jarzębina ustroiła się w pęki czerwonych korali.
Przechadzałem się po małym ogródku z jednym z moich młodych przyjaciół.
W ogrodzie płonęły gorącemi barwami wielkie, jesienne kwiaty, wzdłuż ścieżki szeregiem stały przekwitające, smukłe, białe malwy.
— Nie dobrze opowiadasz — mówił cicho mój młody przyjaciel. — Cóż było z tą złotą powiastką?
— Nie da się to dobrze opowiedzieć.
— Nie wierzę w twoje złote ptaki.
— Zaczekaj. Jednej wiosny widziałem tu wędrowca. Stał i oparłszy się łokciem o nizkie ogrodzenie, patrzył w mój ogród. Ale w jego oczach świeciła gorączka, tęsknota, która przesłaniała mu czarnym tumanem najpiękniejsze róże. Takie oczy muszą mieć ci, którzy szukają złotych ptaków.
— Cóż z tego?
— Ty masz takie oczy.
Mój młody przyjaciel odwrócił się odemnie z niechęcią.
— Któżby wierzył w jakieś złote ptaki — rzekł po chwili.