Strona:Jerzy Bandrowski - Osaczona i inne nowele.djvu/206

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rannej i niby śniegiem, gęsto białem kwieciem obsypanych. Zaś wśród kwiecia kołysały się na cienkich gałązkach wielkie, złote owoce.
— Ja wiedziałem, że są takie gaje gdzieś w oddali. Muszą być, jak muszą być na pustyni zielone oazy szumiące słodko nad czystemi źródłami, tęskniącą poezyą mirażów owiane — mówiłem jakby we śnie. — Ja wiedziałem i od dzieciństw a do tych gajów tęskniłem. Lecz ptaki złote gdzie?
— A serce twoje gdzie? — odpowiedział czyjś cichy głos.
Przelękniony dźwignąłem głowę.
Zdawało mi się, jakby mnie ktoś chciał okraść.
Wieczór zapadał, a ubogi mój pokój pełen był słonecznego cudu. I nie wiem, jak to się stało, ale brzydkie, suche róże papierowe rozkwitły naraz a gdziem rzucił wzrokiem, było wszędzie widać bujne kiście wielkich, czerwonych kwiatów.
— Dzieją się cuda? — pytałem sam siebie.
W otwartych drzwiach pokoju stanęła moja dziwna znajoma. Smukła, mała panienka mówiła coś, ściągając z drobnych, giętkich rąk długie, białe rękawiczki; wielkiemi złotawemi oczami patrzyła mi prosto w twarz.
— Widzi pan złote ptaki?
— Nie.
— Napewno?
Powtórzyłem z uporem.
— Nie i nie!