Strona:Jerzy Bandrowski - Osaczona i inne nowele.djvu/201

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

siedziała drobna, niewielka panienka i patrząc mi w twarz wielkiemi, złotawemi oczami mówiła coś, ściągając z drobnych, giętkich rąk długie, białe rękawiczki.
Wyraz jej śmiałej twarzyczki, był napół ironiczny, może skutkiem tego, że mówiąc podnosiła nieco lewą brew.
Zrozumiałem, że siedzimy już razem dość długo i że wymieniliśmy już kilka zdań. Dopiero w tej chwili zdałem sobie z tego sprawę.
— Bezwątpienia! — mówiłem. — Poznaję panią. Proszę mi wybaczyć, że się nie ukłoniłem. Wzrok mam bardzo krótki.
— Pan się kłaniał.
— Nie wiem nic o tem. Ukłoniłem się machinalnie. Teraz — witam panią.
Podała mi rękę.
— Wszak gdy po raz ostatni — a i pierwszy zarazem — widzieliśmy się, była pani bardzo rozdrażniona. Czekała pani na kogoś, kto długo nie przychodził... Pamiętam... Była pani tak zmartwiona, że złote pierścionki zsunęły się pani na stół z palców, które schudły w jednej chwili... Czy ma pani dzisiaj pierścionki?
Wyciągnęła ku mnie malutką, wązką dłoń, zdobną w kilka złotych pierścieni.
Uścisnąłem jej rękę.
— Ręce ma pani dziś ciepłe i miękkie. Czeka pani na kogo?