Strona:Jerzy Bandrowski - Osaczona i inne nowele.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

żeby nie krzyknąć. Stał wciśnięty w bramę, skostniały, nieruchomy z trwogi, jakby przylepiony do ściany.
Ale Mikońcio warknął głucho, skurczył się, zjeżył, jak kula skoczył pędem ku żołnierzom i nim się spotrzegli, chwycił jednego za łydkę i zaczął szarpać.
Żołnierz zdziwiony obejrzał się i kopnął psa podkutym butem tak silnie, że go odrzucił na kilka kroków. Poczem nabił żywego na długi, cienki, trójkątny bagnet i podniósł w górę.
Pies, skomląc przeraźliwie, skurczył się i zaczął przebierać w powietrzu nogami. Naraz ucichł, opadł bezwładnie i zwisnął na bagnecie.
Żołnierze, rozmawiając, ruszyli w stronę kupca. Coraz głośniej słychać było ich kroki, coraz wyraźniej brzmiały słowa klątw i dzikich przechwałek. Ten, który zabił psa, ściągnął go z bagnetu i trzymał za ogon.
Przeszli tak blizko kupca, że ten widział ich czerwone, obrzękłe twarze i czuł zapach wódki, taniego tytoniu i smarowanych tłuszczem butów. Byliby go może nawet zauważyli, gdyby nie to, że właśnie kiedy przechodzili koło niego, zabójca Mikońcia rzucił zwłokami psa o przeciwległą ścianę. Mała, bezkształtna, włochata, czarna bryła odbiła się od ściany i potoczyła na ulicę.
— A skąd się ten wziął? — pytał żołnierz.