Strona:Jerzy Bandrowski - Osaczona i inne nowele.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pcy! Naciągali się, jak mogli, robili poważne miny, a przecież co parę kroków musieli biedź, żeby nie zostawać w tyle.
Ale teraz, jak się gdzie kilku ułanów pojawiło, ludzie udawali, że ich nie widzą i odwracali się od nich. A tymczasem, z pod oka przyglądali się im i każdy oglądał się za najbliższą bramą, gdzieby się mógł schronić, bo nikt nie wiedział, kiedy żołnierze nastawią do ataku swe długie lance o błyszczących ostrzach. A oni nie jeździli już, jak dawniej, czwórkami po mieście, z muzyką, ale jeden za drugim, po obu stronach ulicy, wzdłuż chodników, długimi szeregami. Co drugi trzymał w ręce lancę, wysuniętą z tulejki, co drugi karabinek, oparty na kolanie, z palcem na cynglu. Już się nie uśmiechali i nie pysznili na swych twardych siodłach, ale spoglądali ponuro z pod zmarszczonych brwi, patrząc w okna, gotowi natychmiast do strzału, gdyby się kto w oknie zjawił. — To było surowo zakazane.
Gdzie się zaś piechota ukazała, stamtąd uciekano czemprędzej. Bo zanim się kto spodział, już stawali w rzędy, które naraz okrywały się dymem i wybuchały gradem ołowiu. Kule świszczały po ulicy, szyby w oknach rozpryskiwały się z jęczącym dźwiękiem, na bruk padali ludzie. A wówczas z bocznych ulic wysuwali się znowu konni z gołemi pałaszami w rękach, tratowali końmi i rąbali. A kiedy rozprószyli strwożony tłum, wycierali klingi zakrwawione w długie, kosmate poły czar-