Strona:Jerzy Bandrowski - Osaczona i inne nowele.djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nych płaszczów, uśmiechali się do siebie i przechwalali się swojemi ciosami. A byli to wszystko ludzie młodzi i silni.
Czasy były złe i ludność była zgnębiona, strapiona. Wielcy panowie możni, ojcowie miasta, jeździli do stolicy i we frakach, w białych rękawiczkach, z orderami i wstęgami na piersiach szli w deputacyi do monarchy. Ale władca odsyłał ich do ministra, a ten, wysoki urzędnik z wielką gwiazdą brylantową na czerwonej wstędze, którą przepasywał swój złotem wyszywany mundur, przyjmował ich stojąc, oparty jedną ręką o wielki stół, zielonem suknem pokryty, i albo nic nie odpowiadał, albo tupał nogami i wskazywał drzwi.
I znowu salwy grzmiały po ulicach miasta, znowu dragoni i ułani uganiali z szablami w rękach za ludźmi, tak, że niektórym życie w tem mieście brzydło i wyjeżdżali za granicę; inni znowu, ubożsi, nie wiedzieli, co ze sobą począć, a najubożsi lub ludzie gwałtowni, chwycili za broń i poczęli napadać chytrze żołnierzy. Nikt nie był pewny życia, bo nikt nie wiedział, kiedy i skąd padnie strzał, wymierzony do żołnierzy, na co oni odpowiadali salwami, płacąc za jednego trupa dziesięciu trupami ludzi niewinnych.
Wszyscy narzekali na złe czasy, najbardziej jednak biadał na nie pewien kupiec; to znaczy, że on dawniej był kupcem, póki jeszcze nie miał majątku. Ale kiedy został bogatym, sprzedał sklep dru-