Strona:Jerzy Bandrowski - Osaczona i inne nowele.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

to czynił zwykle, gdy zagajał na Olimpie zgromadzenia bogów, rzekł uroczyście:
— Tak jest, jesteśmy bogami. Chodzimy po świecie, aby się przekonać, czy wszyscy ludzie spełniają wiernie nasze przykazania, czy wszystko się dzieje według woli naszej. I widzieliśmy wielu ludzi, ale między nimi najgodniejszymi łaski bogów uznajemy tylko Filemona i Baucydę. Ich serca są świątynią bóstw.
W miarę, jak bóg mówił rozszerzyły się ciasne ściany chaty i błysnęły naraz chłodną bielą marmuru. Zadymiony, czarny od sadzy strop kurnej chałupy podniósł się, zajaśniał purpurą i złotem. Ubogi stół zamienił się w ołtarz, a nędzne odrzwia w przepyszne, smukłe i strzeliste kolumny.
— Niechże tedy i chata wasza ich świątynią będzie! — kończył, wyprowadzając Filemona i Baucydę z przemienionej w świątynię chaty.
Filemonowi aż się oczy zaiskrzyły. Ich chata — świątynią! A tu w okolicy świątyni niema jak na lekarstwo! I do tego będzie kapłanem, będzie wybierał dziesięcinę, przyjmował ofiary, wróżył...
— A teraz mówcie, czego żądacie? — pytał ich łaskawie Jowisz.
Baucyda tak była zmieszana tem wszystkiem, że po raz pierwszy w życiu straciła głos. Odzyskał go jednak w mgnieniu oka Filemon.
— Teraz albo nigdy! — pomyślał chytry starzec, który wiedział, że bogowie nie dają w takich