Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - Osaczona i inne nowele.djvu/153

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

to było na wiosnę... daleko w górach. W ogrodzie pod wiśnią pełną białego kwiecia, siedziało dwoje młodych... tulili się do siebie... ja siedziałem między konarami drzewa i sypałem im na głowy kwiecie... a tyś właśnie szedł gościńcem... ujrzawszy ich, stanąłeś i długo, długo patrzyłeś na nich z zapłotu... a gdy dziewczyna spostrzegłszy cię przypadkiem, krzyknęła, rzuciłeś jej na białą suknię garść bezwonnych górskich fiołków i szybko odszedłeś, obcierając ukradkiem łzy...
— A tak... bo mnie jeszcze dziewczyna nie kochała nigdy...
— A dziś?
— Ani dziś!
Wędrowiec zaprzeczył ruchem głowy.
— A nie wiesz, co się z nimi stało?
— Nie wiem, nie wiem... przebiegłem dużo wsi... ale sady były puste... o, gdzieniegdzie słychać było muzykę w chatach i śpiewy... gdzieniegdzie płacze... rzeczy zwykle.
A raz cię widziałem... daleko, daleko... siedziałeś pod strzechą słomianą białej chaty, której ściany obrosłe były winem... to było jesienią... ciężkie, wielkie grona winne grzały się w słońcu... siedziałeś na ławce, potem zlany, a trzewiki twoje pokryte były kurzem... niedaleko stodoły stał wóz naładowany wysoko pszenicznymi snopami. Począłem lekko szarpać słomianą strzechą, czem spłoszone jaskółki wypadły ze swych gniazd i ćwierkając trwożnie,