Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - Osaczona i inne nowele.djvu/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nych. Chwytałem je uparte za czupryny lesiste i darłem... rzucałem takie lawiny w przepaście, że aż orły, przerażone hukiem, zrywały się z gniazd skalistych... mąciłem wodę w czarnych głębokich jeziorach, chcąc wydrzeć im ukrywane zazdrośnie skarby... aż wreszcie znowu zbiegłem w szerokie równiny i tu sobie huuulam!
Znowu zatoczył krąg szeroki po polach, a wędrowiec wciąż stal z oczami wbitemi w mgły na widnokręgu.
Za chwilę stał znów u boku wędrowca.
— Na białych, śnieżnych polach cisza. Po domach cichy gwar święta, a po wsi wieczorem z promieniejącą gwiazdą biega skoczna pieśń. Hehej!
I znowu podskoczył, a wędrowiec machnął ręką i ruszył naprzód.
— Ale powiedz mi — pytał po chwili wiatr — czemu to jest? Pieśni nawet od wsi do wsi często nie doniosę... rozpryśnie mi się gdzieś w polu, rozdźwięczy, rozłamie... a westchnienie... ot patrz! z tak daleka, z tak daleka, z nad siwego morza fal, a słuchaj:
Pola ozwały się westchnieniem cichem i żałosnem, tak żałosnem, że wędrowiec wzdrygnął się i obejrzawszy się dokoła przyspieszył kroku.
— O, nie bój się — uspokajał go wiatr — lękać się nie masz czego. Pola są puste i prócz nas niema tu nikogo.
— A ktoś ty jest? Pamiętam, widziałem cię raz...