Strona:Jerzy Bandrowski - Osaczona i inne nowele.djvu/151

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i mętne, jak ona, jakby obrócone w głąb duszy, która, zda się, odbiegła daleko na rozkołysane fale morskie i długie piaszczyste wybrzeża i ciche łodzie rybackie, świecące białymi żaglami.
A wiatr opowiadał dalej:
— W wielkiej, skalistej czaszy chwieją się równo wody potężnego siwego morza... przelewają się tak równo, tak równo... Kto niemi chwieje? Biały księżyc, który tam wisi nad niemi w czarnej pustce nieba... cichy, martwy, biały księżyc...
Na falach kołyszą się czarne okręty... w okrętach jak serce rytmicznie pracują dyszące kotły, a fale mlaszcząc liżą, jak wierne psy, boki okrętów...
Nad brzegiem morza piętrzą się białe miasta o domach z płaskimi dachami.
Daleko, daleko, w takiem mieście widziałem człowieka... stał na schodach przed domem; patrzył na północ, dokąd ja właśnie biegłem... patrzył jak ty, oczami człowieka, patrzącego duszą, oczami, które widzą daleko, daleko.
Z za węgła przypatrywałem się mu. Wargi jego poruszały się, szeptały niezrozumiałe słowa, aż wreszcie z piersi jego wyrwało się westchnienie ciężkie i żałosne...
— Znużony jestem, bardzo znużony — szeptały cicho jego usta.
— Eeeeh — jęknął Wiatr.
— A potem — opowiadał dalej — przedzierać się musiałem przez łańcuch gór, dzikich, niedostęp-