Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - Osaczona i inne nowele.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

latały koło twojej głowy. Po chwili wyszła z chaty młoda kobieta z dzieckiem na ręku. Stanęła przed tobą i uśmiechając się dobrotliwie przemówiła coś do ciebie, a dziecię małą rączką urwało wielką kiść soczystych czarnych jagód winnych i rzuciło ci na kolana; rozgarnąłem dziecięciu koszulkę na piersiach....
— A, przypominam sobie... kobieta zajęta gospodarstwem zapomniała o dziecięciu, które spało na trawie. Zbudziwszy się, zaczęło płakać, bojąc się widocznie wielkiego czarnego psa, który niespokojny o dziecię, stanął nad niem, przypatrując mu się dobremi, wilgotnemi oczami. Przechodząc tamtędy, zatrzymałem się i długo śpiewałem dziecięciu piosenki, póki się nie uspokoiło... Spędziłem tam parę dni... patrzyłem jak gospodarze znosili zboże do stodół, kosztowałem ich chleba, miodu i owoców i cieszyłem się błogosławieństwem, jakiem ich niebo obdarzyło...
— A raz, pamiętam, widziałem cię w kościele wiejskim. Po gałęziach starego kasztana wspinałem się aż do okienka, które wiodło na chór i tam chciałem grać na metalowych piszczałkach...
— A tak, to było w lecie, w południe. Zmęczony żarem słonecznym uciekłem do kościoła...
— I zapatrzony w kolorowe szyby słuchałeś, jak wiejski organista wygrywał modlitwy... stare pieśni...
A w jakiejś ławie w środku kościoła drzemała