Strona:Jerzy Bandrowski - Osaczona i inne nowele.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kwiatów i rozlewały się w powietrzu prawie dostrzegalnemi dla Ikara strugami, jakby obłoczkami dymu. Każdy krzaczek był niby harfą, na której rozpiętych złotych i srebrnych strunach grały miljardy niewidzialnych żyjątek; każdy był niby przekosztownym a misternym haftem wyszywanym w przecudne desenie z delikatnych gałązek, pączków i kwiatów. Było to życie bujne i pełne, osłonione tylko jakby mgłą, wieczną ciszą.
Ikar jednak nie dbały dziś na cuda, które zwykle pochłaniały całą jego myśl, szedł prosto ku skałom; uczepiwszy się swemi wątłemi i giętkiemi ramionami wystającego głazu, dźwignął się nań i szczupły a gibki, począł się piąć wyżej a wyżej z giętkością gałązki bluszczu. Stanąwszy na szczycie odetchnął silnie. Przed nim, zalany światłem słonecznem i kryształowem powietrzem o lekkim, jasnoniebieskim odcieniu, leżał świat, ziemia! Koło przylepionych do zboczów górskich chatek kręcili się ludzie; zielone kobierce łąk rozległych pełne były jasnego drżącego beczenia nieprzeliczonych białych stad i przeciągłego ryku pstrych krów; w cieniu oliwkowego gaju zielonego siedział pasterz w czerwonej czapce na głowie a wiatr aż tu donosił jękliwe tony jego fujarki. Na łagodnych zboczach górskich winnice piły światło i ciepło słoneczne z błogą rozkoszą słodkiego dojrzewania; poniżej, na równinach falowały jedwabiście złotawe łany a poprzez ciemną gąszcz świętych gajów przebłyskiwały białe ściany świątyń lub