Strona:Jerzy Bandrowski - Osaczona i inne nowele.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

terat z pod ciemnej gwiazdy! Ja jestem twoje słońce! A tamto? Za kwaśne winogrona, mój stary!
Patrzył na nią ze spokojnym uśmiechem.
— Nie rozumiem cię. Nigdy cię nie rozumiem — mówił. — Poświęciłem ci przecież całe życie. Przez ciebie nie żyłem wcale, bo żyłem tylko tęsknotą. Dziś pragnę tylko spokoju.
— A czemże ja jestem dla ciebie? — wołała w gniewie.
Chciał jej powiedzieć:
— „Nie jesteś już piękną“ — ale się wstrzymał.
Nie, Zosia była wczoraj zanadto podrażniona. Bezwątpienia, zęby ją bolały, do czego nie chciała się przyznać. Powinna przecież rozumieć, że co innego ona, a co innego te dwie piękne damy. Nie trzeba się ośmieszać...
Wkońcu... to się jakoś załagodzi. Panie wyjadą, jak tylko babcia przyjedzie z Krakowa... a oni znowu zostaną sami...
Śnieżko podniósł się, usiadł i oplótłszy chude kolana rękami, zamyślił się.
Tam, daleko widać przez otwór, który wiatr w mgle wybił, naprzód cmentarz, okolony białym murem, a potem czarne dachy miasteczka; na lewo, osobno, wśród drzew, pokrytych łachmanami niespadłego jeszcze liścia, wielki cichy dwór.
Jękliwie i żałośnie zawisnął w powietrzu długi gwizd lokomotywy.
Co to Zosia wczoraj mówiła?