Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

poszedłem i nawet kawałka chleba ze sobą nie wziąłem. Od tego czasu przez trzy dni i trzy noce kucałem na bagnach pod Samarą.
— Chcesz? Chodź ze mną.
— Pójdę, bo muszę szukać swej „roty“. Zapomnieli o mnie i poszli. Mówią, że już się „bieli“ w Samarze, więc może ich tam znajdę. Ale cóż to za „piątą udarną rotę“ znów Czeczek wykrzesał?
To taki „bengal“. Bez tego nasz żołnierz nie może żyć... To się musi... Weź kupę tatików i stryjków, daj im do ręki broń, za pas granaty i krzyknij im: — Wy jesteście gwardją Żyżki! — albo — Pułk strzelców Hawliczka-Borowskiego — pójdą, dokąd każesz. Zrobią, co chcesz, ale muszą wiedzieć, że są czemś. Ambicja, uważasz? Bezimiennie nic się nie robi! Pójdzie, namorduje ludzi, sam krwią spłynie, a potem siedzi w ciepłuszce, opowiada braciom i od czasu do czasu ryczy: — Sława nam!
— A co pod Bezenczukiem Ożenilek ze swą arjergardą? — ostrożnie spytał Niwiński. — Trzyma się?
Ryszanowi błysnęły oczy!

— Ożenilek? Ten im to rozsiekał, człowiecze! Ten im to tam rozbił! Sześć tysięcy Łotyszów, działa mieli, „broniraki“ na skrzydłach, a Ożenilek jedną jedyną trzycalówkę postawił na platformie, z nią jeździł i kropił... Na flanku mieliśmy dwudziestu ludzi a w „obchód“[1] im poszło wiesz ilu? Sześćdziesięciu! Obejście frontu z sześćdziesięciu ludźmi! I Łotysze zwołali mityng i uchwalili, że

  1. Oskrzydlenie.