Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Żołnierze roześmiali się głośno, okrutnie:
— Nie łżyj, potworo!
— O wojsku czeskiem nie słyszał!
— Zdrajca!
Patrzyli na niego złemi, chłodnemi oczami.
— A w końcu — sakra! — no tak co? — szarpnął się podoficer gwałtownie. — Dawali mi po ośmdziesiąt rubli za godzinę przy „pulemiocie“... Mam w domu dzieci... Za pieniądze wszystko się zrobi...
— Taak? Za pieniądze wszystko się zrobi? No, to ja ci to zrobię zadarmo! Pepiku, pchnij go sztykiem!
Pepik powoli, zimno, szukając wzrokiem, gdzie najlepiej uderzyć, podniósł oburącz nad głowę karabin, bagnetem zwracając go w dół.
— Dzieci, moje dzieci! — wyjąkał jeniec, zbladłszy naraz i odwracając oczy od bagnetu.
— My jesteśmy też dziećmi swych matek a tyś do nas strzelał! Pepiku, kłuj go!
Pepik z rozmachem z góry uderzył jeńca bagnetem w pierś, raz, drugi.
Dworski odwrócił się.
— Dobij go! — usłyszał za sobą. — Tak to ma! Pies! Za pieniądze! Howado!
Głosy oddalały się, wreszcie umilkły.
— A ja myślał — etot mierzawiec ranił was! — odezwał się Czarnogórzec. — Zapalimy.
— Chodźmy! Tam się biją! — rwał się gorączkowo Dworski.
— Nie, tam się już tylko wyrzynają. Przyszliśmy na samo „hurra“. Proszę, oto papierosy.