Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sięgał po granat — marynarz zaśmiał się dziwnie i złapał się za brzuch, jak małe dziecko, kiedy ma boleści; między rękami przesunął mu się długi, ciemną posoką zaczerwieniony bagnet i znów uderzył powyżej rąk, w dołek pod piersiami. Marynarz padł w drgawkach.
Trwało to zaledwie parę sekund, poczem Dworski znowu znalazł się przed płytkiemi, żółtemi okopami. Może na pięć kroków przed nim huknął strzał i ktoś podniósł się, w tej chwili jednak na czole tego człowieka nad prawem okiem pokazała się krwawa plama i ciało ciężko opadło na ziemię. Równocześnie Dworski, zawadziwszy nogą o drut, runął na ziemię jak długi, wyrżnąwszy przytem boleśnie łbem o jakąś belkę.
Podniosły go czyjeś ręce.
— Wy ranien? — usłyszał głos Petrovicia.
— Nie, dziękuję wam! — odpowiedział Dworski, z płaczliwą miną trąc na czole guza, od którego mu wszystkie gwiazdy w oczach zaświeciły.
— Nie łżyj, ty jesteś Czech, nie Niemiec, ja cię znam, tyś jest z Budziejowic! — wołał czyjś drżący z gniewu głos.
— No, tak, jsem Czech! — zgodził się drugi głos dość zresztą butnie. — I co z tego?
Żołnierze czescy trzymali starszego już jeńca, podoficera austrjackiego z siwiejącą brodą.
— To ty, łotrze, przy karabinie maszynowym pracujesz, przeciw nam? To ty przeciw wojsku czeskiemu, choć sam Czech!
— Ja o żadnem wojsku czeskiem nie wiedziałem!