Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Drżącą nieco ręką Dworski wyjął papierosa z podanej złotej papierośnicy i zapalił. Zaciągnąwszy się parę razy, uspokoił się trochę. Miał wrażenie, iż ocknął się z ciężkiego snu. Kręcąc papierosa w palcach przyglądał mu się jak chłop, który ogląda jedzone.
— Ze złoconym brzegiem! — rzekł bezmyślnie. — Nie tutejsze.
— Da, da, zagraniczne...
Dworski podniósł głowę i w zamyśleniu spojrzał na swego towarzysza. Petrović siedział naprzeciw niego na niskim nasypie ziemnym, jak senny, z twarzą stężałą a pomarańczową od czerwonego już słońca.
— A wy — nie ranni? — spytał Dworski, gwałtem wyciskając z siebie tę odrobinę kurtuazji.
Czarnogórzec odpowiedział przeczącym ruchem głowy.
Jakie stopięćdziesiąt kroków przed Dworskim, szaro-żółtawy w słońcu, szarzał gąszcz jakiś, ogród, sad czy gaj, z którego teraz dochodziły szybko oddalające się odgłosy bitwy. Zwróciwszy głowę w drugą stronę ujrzał Dworski pole, względnie już ciche. Na łące, przez którą biegł tak niedawno jeszcze, leżało kilku zabitych Czechów. Dalej, wzdłuż pozycji, gęsto czerniały trupy bolszewickie. Tam Dworski ujrzał też grupę żołnierzy czeskich, z których jeden pochyliwszy się, podniósł w górę siekierę. Krzyk zmienił się w wycie, ostrze siekiery błysnęło w powietrzu, stuknęło głucho i wycie zamilkło.
— Dobijają rannych! — ze wstrętem odwrócił się Dworski.