Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Żołnierze, w uszytych krojem francuskich „calotte’ów“ czapkach, obwiedzionych czerwonemi „paspolami“, w dekoltowanych „rubaszkach“ a obwieszeni granatami, szli ze śmiechem, głośną rozmową i pogwizdywaniem, brzęcząc bronią, miedzianemi kociołkami i hełmami, przytroczonemi do pasa. Niektórzy z nich nabili na cienkie i długie bagnety rosyjskie olbrzymie, okrągłe bochny chleba, inni ciągnęli karabiny maszynowe na małych dwukołowych wózeczkach, podskakujących z chrzęstem na nierównym gruncie. Kilku młodych żołnierzy, ujrzawszy drezynę, rzuciło się ku niej, chcąc ściągnąć tego i owego na ziemię i usiąść na jego miejscu. Ale załoga drezyny kilku potężnemi kopnięciami podkutych i ciężkich trzewików angielskich odparła zwycięsko zuchwałych napastników i umknęła, ścigana gradem żartobliwych wyzwisk i grudami czarnej ziemi.
A wtem drezyna znów zwolniła biegu.
— Stop! Stop! — wołano.
— Pułkownik Czeczek! — rzekł ktoś.
Wszyscy zeskoczyli z drezyny i stanęli wyprostowani.
Czeczek, ubrany jak zwykle i ściśnięty swym białym pasem, wesoły i triumfujący, rozmawiał z jakimś żołnierzem. Opodal leżało na trawie kilku oficerów.
Działa biły gdzieś już bardzo blisko na prawo od plantu kolejowego. Słychać też było żywe „takanie“ karabinów maszynowych. Czasami odzywało się coś w rodzaju rozgłośnego gulgotania indyczego. To grały karabiny maszynowe w bolszewickich samochodach pancernych.