Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/52

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w chatach i nawet bydła nie wypuszczali na paszę. Kto słyszał tu kiedy ryk lecącego granatu? Gdy na tych polach poraz ostatni srożyła się wojna, ludzie strzelali do siebie z łuków lub łapali się na arkany.
Gdzieniegdzie pojawiały się już ślady niedawnych walk. To obok nasypu, na polach, to na samym plancie kolejowym, między szynami, widać było wielkie lejki, porobione w ziemi przez granaty, jakby rana wyrwana w ziemi. Zryta ziemia, czarna i tłusta, lśniła jak powidła. Ustępujący nieprzyjaciel wcale starannie zniszczył lewy tor. Bolszewicy w pewnych odstępach powyrywali szyny, uszkodzili też mostki, które jednakże saperzy czescy zdołali już naprawić, podparłszy je rusztowaniami, ułożonemi z progów kolejowych. Ze słupów telegraficznych, do potarganych strun arfy podobne, w żałosnych skrętach zwisały druty miedziane. Tu i owdzie można było zauważyć dołek, wykopany przez bezimiennego strzelca, w dołku nierzadko bandaż skrwawiony, szmatę i gilzy z wystrzelonych naboi, świecące w słońcu jak jaki odkopany skarb. W rowach walały się czerwone skrzynie z amunicji, puszki z konserw, połamane „dwukołki“ lub koła drezyn. Na wale koło toru lub przy budkach kolejowych, stały rzadkie placówki czeskie.
Drezyna z wzrastającą szybkością dudniła na szynach.
Dworski wykręcił się trochę i zerknął na żołnierzy, pracujących przy korbie. Dwaj smukli, silni chłopcy to pochylali się naprzód, to wyginali w tył tak, że aż im muskuły grały pod „rubaszkami“. Z pod stalowych hełmów lał im się na oczy obfity