Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pot, twarze były czerwone z natężenia, „rubaszki“, rozpięte na piersiach, pociemniały i przemokły na łopatkach. Drezyna szła z góry własnym rozpędem, ale oni nie ustawali w pracy ani na chwilę. W innych okolicznościach klęliby, na czem świat stoi, kazaliby się w pracy luzować „pasażerom“ — dziś za nic na świecie nie pozwoliliby się nikomu wyręczyć. Zaś ci, co nie pracowali przy korbie, patrzyli na pracujących z chłodną złością i pogardą. Im jechała drezyna zawolno.
Wracając do dawnej pozycji Dworski mimowoli rzucił okiem na chorążego Curusia, który ulokował się niedaleko niego. Chorąży, uczuwszy na sobie wzrok młodego człowieka, zwrócił się do niego i mrugnął chytrze jednem okiem, dodając mu niby odwagi. Tuż koło niego stał uśmiechnięty i mrużący wciąż oczy Petrović, z krótkim karabinem, przewieszonym przez plecy. Wyglądał jak zwykle, niezgrabnie i nieudolnie.
Naraz Czesi zagadali coś między sobą, a potem jeden z nich wykręcił się na drezynie i krzyknął po rosyjsku, wskazując ruchem głowy:
— Smotrite, zdeś naszi leżat!
Dworski zwrócił głowę we wskazanym kierunku i ujrzał świeżo usypaną, czarną mogiłkę, a na niej biały, niski krzyż. Na poprzecznem ramieniu krzyża wisiały dwie furażki z czeskiemi wstążeczkami.
Żołnierze czescy pochylili się nad korbą tak, że drezyna susem skoczyła naprzód. Lecieli, jakby się bali spóźnić.
I Dworski przypomniał sobie, że idzie do bitwy. Ścisnął karabin w rękach. Zdobył go podczas walk ulicznych w Penzie na jakimś jeńcu austrjackim