Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Jak daleko okiem sięgnąć, nie było właściwie nic ciekawego. Kraj, miejscami płaski i zaorany, miejscami rozpękał się w głębokie jary i rozpadliny, jednakże nie dzikie, lecz wypełnione krzewiem i drzewami, stojącemi w krasie swej świeżej, wonnej, wiosennej zieleni. Znowu przypomniało się Dworskiemu wyrażenie „ocean ziemi rosyjskiej“. Okolica była przeważnie sfałdowana, więc pozbawiona dalszych perspektyw, kiedy jednak czasem z wysokiego nasypu kolejowego otwarł się widok na pola, wzrok biegł po nich jak po morzu zielonem, bez końca i kresu, łyskającem srebrzystem falowaniem zbóż i łąk aż ku dalekim, sino-fjoletowym krańcom horyzontu, gdzie białemi chmurami, jak watą, obetkane były podstawy szafirowego klosza niebios. Oczu Dworski oderwać nie mógł od tej masy ziemi, od tych przestrzeni niezmierzonych a żyznych, przywodzących na myśl ów stół z bajki, sam z siebie wyłaniający najznakomitsze potrawy. Czasami czerniały bezdrzewne, szare, drewniane wsie Czuwaszów z podejrzanie okazałemi cerkwiami, obficie z przymusowych składek ludności budowanemi swego czasu przez rząd w tych pogańskich stronach. Na niskich, płaskich wzgórzach stały pękate wiatraki, potrząsające nad wioską czarnemi skrzydłami. To znów na końcu łąki zjawiała się wieś rosyjska, ukryta w głębi popielato-zielonego sadu czy gaju, z wystającemi z gąszcza drzew pięciu kopułkami cerkiewnemi, których krzyże lśniły złociście na wysokościach. Ale pola były puste, wymarłe. Mieszkańcy, przerażeni pobliską bitwą, steroryzowani przez dzikie hordy bolszewickie i bojąc się nieznanych sobie wojsk czeskich, pozamykali się