Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pierwszy w całej, długiej wojnie — wojowali zupełnie na własną rękę i wyłącznie we własnej sprawie, na obcej ziemi, na terenie nieznanym i w warunkach takich, że każdy błąd mógł sprowadzić klęskę. Stąd każdy żołnierz czuł ciążącą na sobie odpowiedzialność.
To też Dworski, rozumiejąc to, rad był milczeniu. Wolał je od udawanej obojętności, a jeszcze bardziej od sztucznie wesołej niefrasobliwości, do której żołnierze czescy mieli szczególniejszy pociąg. W najcięższych chwilach błaznowali jak w teatrze. Ale towarzystwo zebrane na drezynie, nie miało już sił do udawania wesołości. Jechał żołnierz łącznikowy z arjergardji; choć niewiele opowiadał, przecie dowiedziano się od niego, że tam nad Wołgą, pod Bezenczukiem, na jeden jedyny bataljon czeski uderzyło sześć tysięcy Łotyszów z silną artylerją. Na przestrzeni dwudziestu pięciu wiorst ogień działowy z przodu i z tyłu — to nie usposabia wesoło.
Prócz tego Dworski nie umiał po czesku a niezbyt chętnie zdradzał się z tem, że nie jest Czechem. Przykrość sprawiało mu, gdy go pytano, skąd jest i co za jeden, a zwłaszcza gdy żołnierze czescy niezbyt szczerze i — jak mu się zdawało — nie bez pewnej wyniosłej i pysznej litości, ubolewali nad rozwiązaniem korpusu Dowbora-Muśnickiego, rozwodząc się nad jego uzbrojeniem i bogactwem. Dworski zawsze wyczuwał w ich słowach nutę: — A myśmy się rozbroić nie dali! — Upokarzało go to.
Tak więc, udając zamyślonego, nie odzywał się do nikogo i rozglądał się po okolicy.