Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/320

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Giejsza!
Tu zaznaczył sobie dłonią na piersiach wydatny biust i zrobił nieprzyzwoity ruch.
Teraz obaj wybuchnęli głośnym śmiechem.
— A-ha! A-ha! — mruczał Japończyk — Giejsia! Giejsia!
— Widzisz, ścierwo, że rozumiesz po polsku! — cieszył się Bilikiewicz — A udajesz głupiego.
Przyszedł oficer z tłumaczem.
Rzuciwszy okiem na kunsztownie przerobiony wagon — ukłonił się.
— Polskij wojennyj komitet! — obwieścił Curuś tłumaczowi.
Oficer przysiadł, puścił parę z ust i wyszedł.
W drzwiach rzucił wartom jakieś słówko.
Stojący naprzeciw Bilikiewicza żołnierz widocznie się ucieszył.
— Porando! Porando![1] — wołał, uśmiechając się przyjaźnie.
A potem dotknął palcem orzełka na czapce.
— Porando! — powtórzył.
— Niech ci będzie „Porando“ — zgodził się Bilikiewicz.
Zaś żołnierz zahaczył o siebie dwa wielkie palce obu rąk, szarpnął niemi mocno, jakby chcąc ukazać nierozerwalność łańcucha, i oświadczył z promieniejącą miną:
— Nippon — Porando — brotbers[2]

Nie mógł wytrzymać dłużej chorąży Curuś. W wysokich butach świecących, w wyszywanym

  1. Polska! Polska!
  2. Japonja i Polska — bracia.