Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/319

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

własne posterunki. Bilikiewicz i Karpiński, „ciężkozbrojni”, wypadli przed wozy i stanęli na stanowiskach z bronią u nogi, z długiemi bagnetami, sięgającemi im oczu.
Żołnierze polscy i japońscy stali naprzeciw siebie, przypatrując się sobie i mierząc się wzrokiem — Polacy smukli, wyprostowani, swobodni i pańscy w poczuciu wyższości swej białej rasy, Japończycy przysadkowaci, na obcym gruncie niepewni siebie i sztywni w europejskich mundurach. Ale żołnierze, jak żołnierze: Stojąc naprzeciw siebie zaczęli rozmawiać — ten po polsku, tamten po japońsku, a pomagając sobie rękami.
— Ruski? Ruski? — pytał Japończyk.
— Kusz, ty idjoto żółty! — zirytował się Bilikiewicz i zaczął gwałtownie trząść przecząco głową — Nie żaden ruski, tylko Polak! Polak — rozumiesz?
— Czik? Czik? — indagował żołnierz Mikada.
— Gadaj z nim! Co za bałwan! Czy oni w Japonji wszyscy tacy są? Nie Czech, nie! Polak! Nie widzisz orzełka?
I pokazał mu znak na czapce.
Japończyk, ujrzawszy przez okno w wozie kogoś nieubranego i leżącego, pomyślał, że to może jadą ranni. Zrobił ruch, naśladujący pchnięcie bagnetem, jęknął, przechylił głowę, udając, że leży i śpi, a potem z pytającą miną wskazał na okno.
Bilikiewicz zrozumiał i roześmiał się.
— Nie, nie ranny, ty chorobo jedna, nie. My jedziemy do Władywostoku.
Naśladując lokomotywę, zrobił parę razy „pyf, pyf, pyf“, machnął ręką ku wschodowi a potem rzekł: