Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/310

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jechać. Dam wam jedną kuchnię polową, eszelon — i jazda.
— Bogu dzięki! — odetchnął Niwiński — Przecie nie doszło do skandalu.
— A co więcej?
— Cóż my tu wiemy... Ale, poslechnij! Wyłapaliśmy tu w lasach oddział komunistów polskich, którzy urządzali wyprawy na Jakutów i okropnie się nad nimi znęcali...
Niwiński pokręcił głową.
— To i Jakuci są dla nich „burżujami“! Ci sami Jakuci, wśród których tylu naszych wygnańców żyło i pracowało... To przecie wstrętne... Cóżeście zrobili z tymi komunistami?...
— Siedzą w tiurmie...
— O, jabym ich...
Urwał.
Rozstawszy się z Czechem, szedł do kawiarni, gdzie miał się spotkać z kapitanem, gdy wtem ujrzał na ulicy oddział jakiegoś dziwnego wojska. Zdala widać było tylko kołyszące się równo nad głowami bagnety i „khaki“ mundury z czerwonemi wyłogami; kiedy oddział się zbliżył, pokazały się ciemne twarze o skośnych oczach. Żołnierze ubrani byli wybornie, na szyjach mieli białe futerka, niby „boa”, maszerowali doskonale. Na pierwszy rzut oka widziało się, że to armja regularna, nie żadna dyletancka organizacja.
Ludzie przystawali i przyglądali się nowym żołnierzom chmurnie i niegościnnie. Ten i ów zaklął, inny splunął pogardliwie.
Byli to Japończycy.