Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/311

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Niwiński zaciekawiony zawrócił i szedł chwilę za nimi.
Na jakimś wielkim placu oficer coś krzyknął, żołnierze zaczęli zachodzić sekcjami i stanęli wyciągniętą linią.
— Katae — tutu! — rozległa się chrapliwa, gardłowa komenda.
Żołnierze wzięli broń do nogi.
— Sasage — tutu! Karabiny znowu wyskoczyły na ramiona.
— On ich „herszteluje!“ — rzekł z uśmiechem jakiś żołnierz czeski do swego kolegi.
— Kata — e tutu! Ja — sumé!
Żołnierze przybrali pozycję „spocznij“.
— Kio — tuké!
Wszystko stanęło sztywne, wyprostowane.
Oficer z nabożeństwem ucałował szablę i, wsunąwszy ją w żelazną pochwę, krzyknął:
— Ja — sumé!
Obchodził front, rozmawiał, pokazywał coś, tłumaczył.
Ciemne twarze, podkreślone białem futerkiem, uśmiechały się, czerwień grała, broń lśniła w słońcu.
Był to pierwszy w Irkucku oddział japoński, pierwszy spotkany wreszcie przez Polaków oddział wojsk sojuszniczych.
W kawiarni „misjonarz” burzył się.
— I i i, takie to pokraczne dziwolągi! — paplał, wzruszając ramionami — Makaki, psiokrew, dranie żółte... Jo ta patrzyć na nich nie moge... Pogany, psiejuchy... Słyszołeś, Niwiński, jak ten ich oficer komenderował? Tygrysim głosem cosik zawył! I że oni to to rozumiejo!